poniedziałek, 14 lipca 2014

Some time passed, some time left // Szukamy nowej ap :)




Pojechałabym już gdzieś. Każdy dzień tygodnia wygląda tak samo, a z rutyną to ja się nigdy nie potrafiłam zaprzyjaźnić. Moje drugie imię to #jebaćrutynę. Dobrze, że 2 minione weekendy były naprawdę godne. W sobotę Madryt z Elą, w niedziele odwiedziny dziadków - w tak ogromnym i iście królewskim domu to jeszcze nie było mi dane być. No i babcia, która robi gwiazdy i wpada do basenu - whaaaat.

Niby jestem w Hiszpanii, a jednak nie w tej części, w której chciałabym być. Szukać rodziny w Maladze? Ogarnąć tam jakąś pracę? Do Malagi mogę przyjechać zawsze i znaleźć coś na miejscu i naprawdę mogłabym tam zamieszkać. Ale co ... mając 19 lat mam już się ogarniać i iść do tyry? Niee

Do tych osób, które wyjeżdżają na dłużej niż kilka miesięcy, szczególnie na rok do USA - nie dajcie sobie wmówić, że lokalizacja nie ma znaczenia! Ma i to ogromne! Kupiłam kiedyś sobie niewielki kalendarz z maksymą na każdy dzień i jedna ze stron brzmiała tak :


"Gdy się przeprowadzasz, najważniejsze są trzy rzeczy :

1.Lokalizacja

2.Lokalizacja

3.Lokalizacja"



Teraz całkowicie to rozumiem i definitywne się z tym zgadzam. Nawet jakbym miała dużo wolnego czasu to i tak nie miałabym co tutaj robić, w Madrycie latem...

Wcześniej miałam wrażenie, że Madryt mnie nie zajara. Że w ogóle takie wielkie i obce miasto i co ja tu w ogóle robię, skoro moje miejsce jest w samym sercu dziczy i natury. Jednak spotkałam się w sobotę z Elką na Puerta del Sol (symboliczne centrum Madrytu, kilometr 0, od którego odchodzą drogi na wszystkie strony, te metra i te od autostrad, tworząc przy tym obraz słońca ---> del Sol - słońce).

W ogóle to dowiedziałam się, że symbolem Madrytu jest niedźwiadek. Legenda głosi, że pierwsi założyciele miasta osiedlili się w miejscu, w którym zobaczyli wielkiego niedźwiedzia opartego o drzewko truskawkowe i zbierającego owoce. Okolica stała się znana jako "Ursaria", co po łacinie znaczy "kraina niedźwiedzi", ze względu na liczne występujące tam niedźwiedzie. Z kolei nazwa Madryt wzięła się od nazwy "madroño" - drzewo truskawkowe. Beka



Jak będziesz w Madrycie to idź na LAVAPIES... można tam spotkać szczęśliwych podążających w bliżej nieokreślonym kierunku, przekonujących o najwyższej jakości marihuany i haszyku.

A potem trafiłyśmy na koncert w squacie.









CONNECTION
Trini często używa słowa connection. Jest dla niej cholernie ważne - relacja międzyludzka, wzajemny stosunek, więź. Po dzisiejszym pobycie u jej rodziny, która naprawdę jest niesamowicie specyficzną i taką prawdziwą prawdziwą rodziną, do której mogą cię zaprosić, ale niekoniecznie będziesz w stanie się tam wpasować - czuję, że w pewien sposob zostałam zaakceptowana w ich gronie jeszcze bardziej. W sumie pierwszy raz dzisiaj po powrocie pomyślałam sobie 'idę do domu'. Ale nawet nie o tym chcę pisać. Pod wieczór przychodzi do mojego pokoju hostka i oświacza, że ma ważną sprawę. Że mogę jej pomóc i że ja to zrobię najlepiej:

"Karolina, wiem, że masz swoje plany. Ale jakbyś tylko chciała tutaj zostać, to byłabym przeszczęśliwa. To już teraz jest Twój dom i czuję, że dobrze pasujesz do rodziny. Przyjaciel mi powiedział, że skoro tak lubię tę dziewczynę, to żebym się jej zapytała czy nie zgodziłaby się spędzić z nami cały rok. Karolina - wiem, ze wracasz na świętowanie ślubu dziadków, ale jakbyś tylko chciała nas znowu odwiedzić, to zrób to kiedy chcesz, zawsze jesteś tu mile widziana. A jeśli już nie wrócisz, to pomóż mi znaleźć kogoś na Twoje miejsce. Najlepiej Twoją siostrę bliźniaczkę. To jak, zrobisz to dla mnie?"


WOW. Naprawdę, usłyszeć coś takiego to naprawdę wow!


Trini jest super. Zajarana mama ciekawymi projektami. Profesorka online, która mega docenia to, ile się uczy poprzez kontakt ze swoimi studentami. Nie znam nikogo poza nią kto jednego dnia skejpuje po nocy z Kolumbią, innej nocy z Peru, Rosją i Brazylią, pracując nad wspólnymi projektami. Działa całkiem ciekawie i profesjonalnie. I za to ją lubię. Pomimo tego, że wczoraj wyszła z domu o 8 rano i wróciła dziś o 8, a młoda.. no cóż, średnio to znosi. Rodzice osobno i to w gruncie rzeczy rzadko. Choć z obydwoma ma naprawdę mega dobry kontakt, to nie jest to tak, jak być powinno.

Jeśli ktoś byłby zainteresowany byciem ap w tej rodzinie, to proszę napiszcie do mnie, Trini będzie bardzo miło jeśli bym mogła kogoś polecić. Prawko jest wymagane. W ciągu roku szkolnego masz wolne do 16, odbierasz młodą ze szkoły, zawozisz do szkoły muzycznej czy w inne miejsca, czasem przygotowujesz lunch, pomagasz w odrobieniu zadania (to rzadko), towarzyszysz przy oglądaniu filmów (często po hiszpańsku i nic nie rozumiesz, czasem po angielsku), grasz w Monopoly, chińczyka czy cokolwiek innego, bawisz się lalkami i oglądasz teledyski Shakiry i Katy Perry, które udajesz, że Tobie też nigdy się nie nudzą:D 

Atmosfera w domu jest bardzo okej, mama ma duży autorytet w oczach młodej.  Ogólnie rodzina jest bardzo zżyta z dziadkami, siostrami, dzieciakami - dosłownie z wszystkimi! Dokładnie tak, jak wcześniej mi się kojarzyła 'typowa', hiszpańska rodzinka :)


Taki jest mój pokój

 I zajebista zasłonka pod prysznicem

wtorek, 8 lipca 2014

Już dwa tygodnie tutaj!

A czuję się, jakbym tu mieszkała od dawien dawna...
Mój dzień wygląda quite easy:
8:30-9:00 - wstajemy
9:00-12:00 - śniadanko, V. odrabia wakacyjne zadanie domowe (serio), czas na trochę zabawy, gry na pianinie i oglądanie teledysków, które młoda uwielbia ;)
12:00 - otwarcie basenu, który mamy pod domem i którego nigdy nie opuszczamy:D
14:30 lunch
15:00 - 17:00 movie, zabawa
17:00 - ponowne otwarcie basenu po sjeście:D
19:30 - 20:00 - powrót T.
21:30 - kolacja/ 'dinner' (fajny dinner o 21:30)
I tak mniej więcej do 23, 24 siedzimy i gadamy.

W ogóle nie jest to spomplikowane, jednak całe dnie spędzam z nimi i choć mi to nie przeszkadza, to na zamknięte drzwi do mojego pokoju i spokój mogę liczyć dopiero po północy. No i zanim coś poogarniam to jest już środek nocy.

Tydzień temu jednak doszło do mnie, że nie jest to mój wymarzony sposób na spędzenie czasu. Po 8 dniu już zaczęła mi się nudzić ta rutyna - niby coś robię a w gruncie rzeczy nie robię nic. Serio wolałabym zapieprzać te 6 godzin dziennie, by móc potem samej sobie zorganizować dzień. Czas tutaj jest trochę jak wakacje all inclusive, tyle że siedząc z 10-latką i ewentualnie dodatkowo z 8-latką, no i all inslusive niekoniecznie.
W każdym razie to nie jest mój rodzaj wakacji, założyłabym plecak i poszła gdzieś dalej. No i staram się korzystać maksymalnie ile się da, nawet z parzącego gorącem Madrytu.

I WEEKEND



W piątek wyjechałam z T. i V. na południe Hiszpanii, do Malagi. Hostka jest bardzo ważną osobą w projekcie odrestaurowania obecnie nieczynnego szlaku górskiego El Caminito del Rey (Ścieżka Króla) i w weekend miała obowiązkowe spotkanie z inwestorami (ogólnie to wszystko wiem na temat tego szlaku i jej pracy w ogóle:)). W piątek wieczorem byłyśmy już w wiosce zamieszkałej tylko przez 3 rodziny, u przyjaciela hostki, który z kolei przyjaźni się z lisem Antonio (nie mogłam uwierzyć że to serio, a jego imię pochodzi od Antonio Banderas'a, który został tam właśnie urodzony, beka).


Po lunchu miałam się już spotkać ze znajomymi, którzy przyjechali po mnie, pokonując aż godzinę drogi z Malagi do naszej małej miejscowości, wspaniali :) 


Jeden rezerwat, w którym byliśmy po drodze. Ja w tym pięknie umarłam i urodziłam się na nowo. Nie wiem, czy to miejsce mogło by kogokolwiek nie urzec. Anyway, I call it my own paradise.


Czułam się tam jak w magicznej krainie, gdzie wszystko jest tak idealnie na swoim miejscu, że niczego nie trzeba udoskonalać. Miejsce - cud.

Czas na południu Hiszpanii był definitywnie wyjątkowy. Andaluzja ('Andaluusiiija') to zdecydowanie miejsce dla mnie :) Baaardzo chcę mieszkać blisko wody. Chcę otwierać rano drzwi i móc wbiec w fale, jak to zawsze robię podczas poranków spędzonych na plaży (tyle że najczęściej wyskakując namiotu, zaajebiście też!!). W Maladze tylko sobie przypomniałam, jakie to dla mnie ważne. Woda, nie jakiś tam Madryt.


II WEEKEND

W któryś dzień w tygodniu hostka przy kolacji wspomina, że w piątek jest 'star party'. Myślałam że to jakaś kolejna nuda, a ona patrząc na moją minę, pyta: To nie lubisz oglądać gwiazd? Zobaczymy nawet Saturn! Ufff, zaaaajebiście! Piątkowy wieczór był więc poświęcony przyglądaniu się Saturnowi, wowowow. Mimochodem zapytałam Trini skąd ta pewność, że to zawsze to, co myślimy. Nie zauważyłam, że obok stoi jeden z pomysłodawców owego wydarzenia i nagle pięknym brytyjskim akcentem, z nutką wyrzutu w głosie, jak ja mogę w ogóle w to wątpić, że Saturn to Saturn, skoro on już 25-lat się w niebo gapi, a poza tym wyraźnie widać jego obręcze(!) - i zaczął mi tłumaczyć co i jak. A Trini miała ze mnie bekę do końca wieczoru.

W sobotę siedziałam na chacie, gdzie od piątku do niedzieli Ana mieszkała u nas i poprosiła mnie bym z nią została - tak też się stało :)

Niedziela! Super dzień, czyli uczę się żeglować! Co z tego, że ucząc się dwa razy bym tam wszystkich pozabijała :D Pierwszy raz gdy robiłam tak dużo rzeczy na tak małej łódce :) Z Valentiną i jej tatą pojechaliśmy na jeziorko w okolice Madrytu, gdzie żeglowaliśmy z jego kolegą i dwoma czarującymi córeczkami. Z nim samym dogaduję się coraz lepiej, a można by nawet powiedzieć że bardzo dobrze. No i podzielam tę zajawkę jak sporty wodne są niesamowite, a surfing moim marzeniem, który mam nadzieję już wkrótce doczeka się swojego spełnienia.

CASA DE CAMPO

Po naszym żeglowaniu i zarażeniem się wirusem podczas star party od innego dziecka, V. w poniedziałek złapała wysoką gorączkę i Trini stwierdziła, że lepiej będzie, gdy na ten czas pobędzie u dziadków. Od popołudnia miałam więc wolne i poszłam się przejść do tego największego parku wewnątrz miasta w Europie - park Casa de Campo - 1 700 hektarów, można się spodziewać czegoś woooow, nie? Mega się rozczarowałam, bo to miejsce zupełnie bez życia - popękana na metry wgłąb ziemia, wszystko tak suche że nic zielone, śmierć. Po krótkiej kontemplacji, jedyne co chciałam zrobić w tym parku to z niego uciec. Wtedy uświadomiłam sobie że się zgubiłam. Sama, w wielkim parku na tym gorącu. Po jakiejś ponad godzinie udało mi się jednak stamtąd wyczołgać...


I tak na koniec, rozśmiesza mnie to rondo, a to zaledwie jakaś jego 1/6 część. Sporo zakazów. Sztywnoo