piątek, 29 sierpnia 2014

Pierwszy tydzień na Islandii

Kilka pierwszych dni minęło w wyjątkowo sympatycznej, przyjacielskiej i bardzo wyluzowanej atmosferze - dużym wsparciem na pewno była Martine, która pokazała mi wszystko, co powinnam na początku wiedzieć. Droga dzieci do szkoły zajmuje zaledwie 3 minuty samochodem, na golfa jakieś 6 minut  autostradką, a piłkę ręczną Alma trenuje w połowie drogi z domu do szkoły, czyli jakieś 3min. na nogach. Wszystko się jeszcze zmienia, a więc nie mam dokładnego planu na cały tydzień, ale jakoś niedługo powinno się to unormować. Jestem tylko ciekawa jak Isak będzie reagował na to, że sama będę go obierać ze szkoły i jak się będziemy dogadywać, gdy Martine z nami nie będzie, jest mega nieśmiały.

Bardzo mi się podoba to, co tutaj będę robić! Wiem, że wszystko ma swój klimat, swoje plusy i minusy i że tym bardziej nie powinno się tego porównywać w ten sposób, jednak czuję się tutaj zdecydowanie bardziej u siebie niż to było u mojej hiszpanskiej rodzinki. Uwielbiałam bycie tam - tyle że jednak na południu z przyjaciółmi, a nie z V. w Madrycie... Pamiętam, że ogólnie pierwszy raz oczekiwałam z takim wielkim utęsknieniem weekendu bo już nie mogłam z nią wytrzymać tych 12h dziennie... Dodatkowym był fakt, że o ile T. starała się, abym czuła się u nich jak u siebie, to V. zachowywała się jak mały żandarm, który nawet musiał popatrzeć na to, co brałam z lodówki. Ciągłe teksty : śpiewanie przy przygotowywaniu i spożywaniu posiłków oznacza brak dobrego wychowania, nie powinnaś tego robić tak, zrób to inaczej; o jeeejku, mama robi to w inny sposób, nie umiesz tak?  - NO BŁAGAM! To, że dzieciak jest z jakiejś w gruncie rzeczy lekko nadętej rodziny, która musi się wystroić, bo brat dziadka przychodzi (który jest z OPUS DEI) i wszyscy się mu kłaniają do pasa, a "służba"  je na stojąco w kuchni... pojebane! A tutaj? TAŃCZĘ i ŚPIEWAM! Sięgam przez pół stołu by wziąć sobie kromkę chleba (już nie trzeba królewsko prosić o podanie 3 osób po kolei gdy talerz znajduje się prawie tuż obok:D) wszyscy jedzą śniadanie w piżamach. No i dopiero tutaj naprawdę zaczynam się czuć, jak u siebie (:

Na dziecięce przyjęcia urodzinowe przychodzą wszystkie inne dzieci (albo chłopiec zaprasza wszystkich kolegów z klasy, a dziewczynka wszystkie koleżanki, albo całą klasę; nie mogą przyjść do szkoły z zaproszeniami tylko dla wybranych, a gdy chcą tak zrobić to muszą wysłać zaproszenia pocztą, lol. Urodziny były w galerii, której połowa to centrum rozrywki - dzieciaki dostały godzinną kartę, a potem w wielkiej sali jadło się torta.






Dołączając do listy zaskakujących rzeczy :

7. Wszyscy mają wszystko automatyczne. Pełne zrobotyzowanie.
8. Olbrzymie samochody, którymi myślę że można by było na sam szczyt wulkanu podjechać, naprawdę *.*  wiele turystów podobno nie bierze poważnie zakazów przekraczania pozornie płytkich rzek wypożyczonymi samochodami i tymi właśnie jadą potem ich ewakuować ;)
9. Islandczycy kochają kina i baseny... i gdy powiem, że możesz je znaleźć wszędzie, to naprawdę możesz je znaleźć wszędzie.
10. Ludzie pozdrawiają się na ulicy, co jest mega przyjacielskim gestem! Sam fakt pozostawiania wózków pod sklepem świadczy przecież o wyjątkowo silnym poczuciu solidarności i publicznego zaufania. W Polsce nie wyobrażam sobie czegoś takiego... tak o? A do tego dochodzi fakt, że jak idziemy po mieście, to oni ciągle spotykają jakiś przyjaciół, współpracowników czy członków rodziny... niektórzy mówią, że wszyscy Islandczycy to jak jedna wielka rodzina ;-)
11. Ok. 5o% imigrantów na Islandii to Polacy - mega dużo!

Miejsca, które najbardziej chciałam odwiedzić, znajdują się na południe od czapy lodowej. A ona, z powodu nadmiernej aktywności wulkanu (a teraz już wylanej lawy, hehe) ostro topnieje, więc cały teren jest ewakuowany... Ale to nic, to w końcu Islandia, nie mam zamiaru (ani możliwości!) się tu nudzić :)))) 




A co się stało we wtorek rano? Otóż gdy wyszłam z domu by zmienić wyciągnąć rzeczy Isaka z bagażnika i zapakować 'Alma's golf stuff', jakimś dziwnym trafem stanęłam na gwoździa obróconego szpikulcem do góry, który znajdował się przy garażu. Na samym początku nie ogarnęłam sytuacji bo coś mnie cholernie zabolało, ale w życiu nie pomyślałabym, że właśnie mam gwoździa w nodze! No więc podnoszę buta do góry, widzę gwoździa wbitego na połowie długości no i zakręciło mi się w głowie... Alma zaczęła krzyczeć ze mam krew na skarpetce, a po 15 sekundach skarpetka nie miała już innego koloru jak czerwony... krew była wszędzie. Za po chwili stałam już w jej jeziorze. Wszyscy robili wielką panikę, a to dzwonić do mamy, to do szpitala, a ja usiadłam sobie na podłodze robiąc dalej wielką Rzekę Krwi w korytarzu. Druga AP odwiozła Almę, ja zostałam z I. w domu, który wyjątkowo spokojnie się zachowywał i niepewnie patrzył, czy jeszcze żyję, czy może już się wykrwawiłam na śmierć:D Dziś, po trzech dniach, na luzie mogę już chodzić. Żałuję tylko, bo ominęło mnie środowe wyjście w góry.
Pozdro! 



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

AU PAIR IN ICELAAAAND


NAJLEPIEJ


Moja islandzka rodzinka prezentuje się tak :
Lokalizacja: Kópavogur (10 minut aby dostać się do stolicy, Rejkiawiku)
Rodzina: mama H. świetna, ojciec R. przesympatyczny również! 5 dni spędza w Rotterdamie w Holandii, a na Islandię lata na weekendy :D




Dzieci
: Alma (12) i Isak (7). Jak na razie nie złapałam z nimi szczególnego kontaktu bo Martine (poprzednia ap) ciągle jest z nami więc bariera nie przełamuje się tak szybko, ale jest coraz lepiej :)




Dla Isaka kupiłam karty memory po angielsku, abym mogła się jakoś zacząć z nim komunikować, bo ani ja po islandzku, ani on po angielsku :p a że dzieciak wręcz kocha grać, to akurat.


Martine mówiła, że na Islandii panuje wielka moda bransoletki loom i że Alma je uwielbia, a że nie mogłam ich nigdzie znaleźć we Wrocławiu  zakupy  na ostatnią chwilę, to kupiłam jej te. Mówiła, że też git.


Raggnar powiedział że lubi polską wódę. Przywiozłam mu więc polską wódę.


***

Samolot miałam cały tydzień po powrocie z Hiszpanii, lot z Berlina trwał 4h. Na lotnisku przywitała mnie Hofi z Martine (dziewczyna która była au pair w tej rodzinie jakieś 3 lata temu i systematycznie odwiedza ich na czas wakacji). W drodze do domu, która trwała 30 minut, miałyśmy miliony tematów do rozmów więc ani na moment nie zapanowała niezręczna cisza :) Po 5 godzinach snu wstałam ze świadomością, że mamy akurat Międzynarodowy Dzień Sportu na Islandii, co równa się z tym, że ciśniemy na maraton! Zupełnie nieprzygotowana do jakiegokolwiek biegu wyruszyłam razem z rodziną i na szczęście nie umarłam po drodze.






Następnego dnia poszłyśmy z Martine na basen, a właściwie wody termalne. I co mnie zdziwiło, to trzeba się było rozebrać do naga i wejść pod wspólny prysznic. No nie wiem... trochę dziwne. Na ścianie wisiały plakaty z zaznaczonymi partami ciała które trzeba przygotowanym do tego żelem umyć. No dobra. Wieczorem byłyśmy na koncercie Justina Timberlake'a, który właśnie zawitał po raz pierwszy w swojej karierze na Islandię. Co prawda nie pałam jakąś wielką miłością do niego, ale trzeba przyznać, że układy taneczne mają naprawdę dobre - pod względem artystycznym byłam całkiem zaciekawiona. A bilet już czekał w pokoju jak przyjechałam - wszyscy byli mega podekscytowani twierdząc, że wielkie gwiazdy to na Islandię często nie przyjeżdżają. Ta... zwłaszcza kiedy niebo na Islandii to istne kino.


Przez cały tydzień mam jeszcze Martine do pomocy, która pokazuje mi ciekawe miejsca oraz często jeżdzone trasy.

7:30 pobudka - ogarnianie dzieci by poszły do szkoły i aby zjadły  śniadanko.
9:15-11:20 - będę 4 dni w tygodniu uczęszczać na kurs islandzkiego, zaczynam dopiero 15 września no i zajebiście lecimy z tym:D!
13-18:30 - zabawa, golfy, sporty itp.

***
1. Wszyscy tu robią sporty - dzieciaki mają miliony zajęć pozalekcyjnych związanych ze sportem; wszyscy mają super profesjonalne wdzianka do różnych sportów. W sumie jak mają taką pogodę dość średniawą to jakoś muszą sobie uzupełnić brak endorfin... hale sportowe są wszędzie. 
2. Jasne włosy i surowe rysy twarzy, ciekawe. Czasem Wikingowie.
3. Zapach wody... bez komentarza. Nie da się być na Islandii i pozostać obojętnym na zapach wody w kranie.
4. Wózki z dziećmi przed sklepem. Że to zdrowe, mowią. I że jest tak bezpiecznie i że nie muszą się niczym martwić. Jak mi o tym powiedzieli i gdy później zobaczyłam to na własne oczy, normalnie nie mogłam uwierzyć.
5. Sklepy wyglądają jak hale magazynowe czy duże hurtownie, choć oczywiście dobrej klasy i o wysokim standardzie.
6. Reikjavik furą to mega przyjemne doświadczenie, wszędzie tak spokojnie. Jako że mam automatyczną skrzynię biegów (pierwszy raz jechałam niemanualnym samochodem właśnie wczoraj), przy czym naprawdę nie ma wielu samochodów na ulicy, prowadzenie nie ekscytuje mnie już tak bardzo w mieście spowalniaczy i rond. Ale to w mieście. Jakikolwiek wyjazd poza to najlepsze doświadczenie za kółkiem. 

wtorek, 19 sierpnia 2014

Jak to jest być w niebie? // Podsumowanie

 

 SKOŃCZYŁAM JUŻ Z BYCIEM AU PAIR I CIESZĘ SIĘ MAX



A dlaczego? Otóż 2 tygodnie przed ustaloną datą zakończenia programu moja host family (ex-host family, huemhem) wybrała się na wakacje do La Herradury (małej miejscowości na wybrzeżu Granady, dzielnia samych bogaczy z tuzinem gardenerów&cleaning ladies). Mam mieszane uczucia co do pobytu tam - z jednej strony jest to naprawdę nieziemskie miejsce i nie mogę sobie wyobrazić lepszego do odpoczynku, gdy jest ktoś naprawdę skrajnie wykończony. Z drugiej jednak strony był to dla mnie czas totalnie bezproduktywny i jak to powiedziała siostra mojej hostki : 'We're going to do basically nothing'. Rano śniadanie, potem dziewczynki odrabiały zadanie domowe (byłam tam z Valentiną, Aną i jej mamą, na weekend przyjechała hostka i dołączyła do nas też cała reszta rodziny), potem basen, lunch, siesta, plaża i dinner. Jeden dzień mnie to cieszyło, początkowo myślałam nawet że lepszego zakończenia w Hiszpanii nie mogę sobie wymarzyć. Jednak drugiego już dnia zauważyłam, że zupełnie mnie nie cieszy praca/pobyt w tym miejscu i jedyne o czym marzyłam to to, aby poprosić Trini o wcześniejsze zakończenie programu i spędzenie tego ostatniego tygodnia z przyjaciółmi. Co najpiękniejsze - wcale prosić nie musiałam - ona sama mnie spakowała (dość chaotycznie, ale jednak) i przywiozła mi wszystkie rzeczy z Madrytu (bo na następny tydzień miałyśmy jechać z ojcem młodej do innej nadmorskiej miejscowości w Maladze), po czym po moim powrocie z weekendu zapytała się mnie, czy wolę pojechać z nimi czy zostać z przyjaciółmi. Nooo kochaaaaanaa, odpowiedź jest prosta! Tak więc - ostatnie półtorej tygodnia mojego pobytu w Hiszpanii, przed samolotem do Polski spędziłam w miejscowości Fuengirola w prowincji Malaga, w cudownym miejscu i z cudownymi ludźmi! A w ogóle najcudowniejsze jest to, że jednego z moich nowych przyjaciół poznałam na stopa! Był to nasz kierowca na trasie Gibraltar - Malaga i tak się złożyło, że podczas mojego pobytu w Hiszpanii, odwiedziłam ich już 5 razy (:

Niebiańskie miejsce na samym wzgórzu La Herradury:



Przez te kilka dni w wakacyjnym domu dziadków dość dobrze się zakolegowałam z mamą Any, siostrą Trini - znalazłyśmy wspólny język i dość dużo podobieństw. No i nigdy nie byłam w takiej chacie, w której nie wiedziałam totalnie co mam powiedzieć, bo otwierając drzwi wejściowe ukazują ci się kolejne przeszklone drzwi, za którymi rozciąga się panoramiczny widok z góry na całe morze i miasteczko. A jako że był to sam szczyt wzgórza, naprawdę robiło to OGROMNE wrażenie!


Każde wolne przed wyjazdem z Madrytu starałam się, pomimom upału, spędzać trochę aktywnie a trochę nie:




ja siłaczka



Wieczorem pod Templo Debod, Palacio Real, spotykając przy okazji ziomka z Bochni. O 23:59 miałam autobus do Algeciras i oczywiście ledwo co na niego zdążyłam, wskakując w ostatnim momencie. Zawsze, dosłownie zawsze, wszystko w ostatnim momencie, starając się nie wpadać w przechodzące tłumy. W gruncie rzeczy jest to bez znaczenia, bo jakoś zawsze udaje mi się. Nawet gdy zasypiam w pociągu, to budzę się na właściwej stacji. Wbiegam więc do autobusu. Sporo ludzi jak się okazuje, wraca do Maroka na koniec Ramadanu. Właśnie wtedy po raz pierwszy chyba doceniłam istnienie autobusów, które tak ogólnie dość średnio lubię - nie dość że miałam tak napięty grafik planów na weekend, to jak się później okazało - nie spałam 3 noce pod rząd i naprawdę cieszyłam się, że nie muszę tracić czasu na łapanie stopa, tylko przejechać nocą i już rankiem być na miejscu. Przemieszczanie się nocą sprawdza się u mnie najlepiej. W sobotę w godzinach przedpołudniowych byłam już na Gibraltarze, by pomóc ziomkowi sfotografować Latino Music Fest (jest dziennikarzem freelancerem i chyba zbyt leniwy bo zrobić to samemu, dlatego załatwił mi Press Pass i haha beka, bo zupełnie nieprzygotowana fotografowałam artystów przed bramkami). 

Czekając na Johna przeszłam się na plażę i tu ciekawa rzecz - Gibraltar, jak wiadomo, należy do Wielkiej Brytanii. Wygląda to śmiesznie - Brytusy sprowadzili sobie londyńskie autobusy i budki telefoniczne. Na ulicach można zauważyć tylko najnowsze modele samochodów, z drugiej strony też same zakazy i ograniczenia. Jak na WB to ja to naprawdę rozumiem, jednak wjeżdżając na Gibraltar z kraju wiecznej mañany, szczególnie biorąc pod uwagę panujący tu klimat, uważam to za skrajnie nienaturalne. Do mnie policja przyszła tam trzy razy a nic takiego nie robiłam, jedynie co przeszłam na skały za ogrodzenie.  






PODSUMOWANIE

+ Program au pair uważam za super max, dopóki się jest młodym i nie do końca jeszcze niezależnym, by dość elastycznie podpasować się pod kogoś obcego. Mega dobra opcja by zejść z turystycznych ścieżek. 
+ Osobiście nie mam problemu z zaadaptowaniem się w nowym środowisku, więc jeśli tylko ludzie z którymi mam mieszkać dają taką możliwość, to wszystko jest jak najbardziej ok. Dlatego wybór rodziny jest taki ważny! 
+ Kwestia kieszonkowego jest całkiem spoko - nie zarabia się majątku ale zawsze na cośtam wystarczy, a na pewno nie trzeba dokładać do interesu jak np. w przypadku projektów workaway, które są wolontariatem na całej linii.
+ Czuję się teraz, jakby Hiszpania była moim drugim domem. Co myślę o summer au pair in Spain? Zdecydowanie :)
+ Gotowanie... gdy musiałam, to zaczęłam... nie były to nigdy jakieś skomplikowane potrawy, ale zrobiłam my very first step :D
+ Język: rozumiem coraz więcej i  porozumieć się używając podstawowych słów też dam radę

Bycie AP to takie słodko-kwaśne. Nawet gdy pracujesz w najbardziej wykańczającej pracy świata, po przyjściu do domu możesz zamknąć za sobą drzwi i mieć srogo wyjebane. Tu niestety nie masz takiego przywileju. Twoi 'pracodawcy' to równocześnie Twoja rodzina, więc żyjesz ich życiem i to 24h. Brak prywatności, takiej srogiej wyjebki własnie czasami mnie dobijał...
- V. była jednak bardzo dwulicowa, zupełnie inaczej zachowywała się przy mnie i zupełnie kogoś innego grała przed mamą
- jeśli chodzi o wychowanie dzieciaka to jest to strasznie ciężka sprawa - nie jesteś stuprocentowym domownikiem, nie posiadasz też przywilejów gościa; nie jesteś ani częścią rodziny czy starszą siostrą i nie jesteś też obcym. ciągle środeczki, które średnio lubię
- zbyt długa praca to smutna sprawa... 12 godzin dziennie to przesada, raz zdarzyło się nawet 25... bez biletu na miejską komunikację, kursu językowego - słabo! Prawdą jest że skusiły mnie te podróże i tylko jedno dziecko w stolicy Hiszpanii, jednak teraz już wiem, że Andaluzja to moje miejsce i zdecydowanie nie Madryt.

Skończyłam życie z nimi bogatsza o wiele, a ubył mi jednak tylko śpiwór zgubiony gdzieś w Maladze (oby posłużył bezdomnemu, zawsze ta sama nadzieja:D), wyrzucone japonki na Gibraltarze i podarte spodnie; część rzeczy zostawiłam u ziomków na wiosce w Maladze i przez przypadek zostały też tam moje okulary. Kalkuluje się.

Przed wyjazdem warto po prostu poświęcić trochę czasu przy wyborze rodziny i przemyśleć dokładnie to, czego oczekujemy od programu i nowym miejscu zamieszkania i co ci ludzie mogą nam zaoferować. Lokalizacja i connection, wg mnie nic więcej nie ma takiego znaczenia.

Obecnie jestem w Sączu, gdzie wszystko mnie cieszy, zwłaszcza zieleń za którą tak bardzo tęskniłam! No i moja kochana świnka. Jest najlepsza.


Za 2 dni jadę odwiedzić Łebi we Wro, a potem na lotnisko do Berlina.... bo....?